Tragiczny finał bohaterów stolicy
70 lat temu - 13 sierpnia 1944 r., tuż po godz. 18 - na ul. Kilińskiego eksplodował wprowadzony przez powstańców na Starówkę niemiecki transporter ciężkich min. Zabił blisko 300 osób, a wydarzenie to przeszło do legendy jako wybuch "czołgu pułapki".
Nie była to największa masakra Powstania Warszawskiego. Podczas rzezi Woli w ciągu jednego dnia Niemcy zamordowali 20 tys. bezbronnych cywilów, a w zbombardowanym 31 sierpnia kościele i klasztorze Sakramentek przy Rynku Nowego Miasta zginęło pod gruzami około tysiąca osób.
Ale to właśnie wybuch na Kilińskiego wymieniany jest wśród najstraszliwszych tragedii ogarniętego walkami miasta.
Przyczyniły się do tego przekazywane przez świadków obrazy radosnego tłumu cieszącego się ze zdobycia "czołgu", a potem poćwiartowanych eksplozją ciał. Wokół wybuchu narosły mity, które wciąż zacierają obraz tego, co się wtedy stało.
W rocznicę wybuchu na Kilińskiego obchodzony jest Dzień Pamięci Starówki.
Jak to się zaczęło?
Niemcy w ramach przygotowania do szturmu na Stare Miasto ściągają do Warszawy coraz więcej ciężkiego sprzętu. Przyjeżdża 302. Batalion Pancerny wyposażony w ciężkie nosiciele ładunków wybuchowych Borgward B IV. Sprowadzono ich 64, z czego prawie wszystkie zostały w powstaniu zniszczone. Większość pojazdów pancernych trwale unieszkodliwionych przez powstańców i nazywanych przez nich potem "czołgami", albo wręcz "tygrysami", to były właśnie Borgwardy. Niemcy w Warszawie użyli tych pojazdów po raz pierwszy prawdopodobnie 13 sierpnia. Taki właśnie Borgward pod osłoną dwóch dział szturmowych 302. Batalionu Pancernego między godziną 9., a 11., wyjechał z Nowego Zjazdu na pl. Zamkowy, i po nagłej szarży utknął na barykadzie przegradzającej Podwale.
Akcja była pozbawiona wsparcia piechoty, więc zapewne chcieli wypróbować Borgwarda na nowym polu walki. To był mały gąsienicowy załogowy pojazd, który w trapezoidalnej skrzyni z przodu pancerza niósł półtonowy ładunek wybuchowy.
Miał podjeżdżać, zrzucać ten ładunek i się wycofywać.
W momencie, kiedy nie dałoby się go wycofać, Niemcy zakładali, że po ewakuacji kierowcy ładunek zostanie zdetonowany razem z pojazdem.
Borgward, o którym mówimy, wbił się w barykadę i prawdopodobnie na niej utknął. Kierowca nie mógł go wycofać.
Uciekł w momencie, gdy zaskoczeni całą tą nagłą akcją, z pewnym opóźnieniem obrzucili pojazd butelkami z benzyną. Powstańcy go podpalili, następnie ugasili i zorientowali się, że jest sprawny. Weszli do środka i zobaczyli, że nie ma żadnego działka, ani karabinów maszynowych. Znaleźli za to radiostację z mnóstwem zwojów kabli.
To ona zwróciła ich uwagę, a przyczepiona z przodu kadłuba, niewyróżniająca się skrzynia z ładunkiem. Na barykadzie zjawili się dwaj oficerowie, szybko nabrali podejrzeń.
Do kwatery Batalionu dotarła informacja o zatrzymaniu przez powstańców na barykadzie niemieckiego pojazdu opancerzonego, którego ze względu bezpieczeństwa nie należy go wprowadzać na Stare Miasto.
Fakt, że po zmroku miał go zbadać patrol saperski wskazuje, że dowódcy bezbłędnie zidentyfikowali kryjące się w nim zagrożenie.
Tymczasem przez następne cztery czy pięć godzin Borgward stał na barykadzie.
Niestety już koło godz. 14 "czołg" był na chodzie i po sprawdzeniu wprowadzony został na teren dzielnicy
Pojazd objeżdżał dzielnicę, mijał kolejne wewnętrzne barykady. Zatrzymywał się co pewien czas, tłum gęstniał.
Przy Barbakanie ktoś krzyknął "Lotnik, kryj się!" i ludzie się rozbiegli. Dzięki temu pojazd mógł szybciej skręcić w Podwale i dojechać do Kilińskiego.
Tam znowu wokół niego zebrał się spory tłum, kilkaset osób.
Byli tam m.in. żołnierze z Batalionu "Gustaw", którzy nieśli trumnę dla poległej sanitariuszki.
Grupka ludzi stała na rogu i słuchała wystawionego na parapet radia.
Wokół znajdowały się kwatery trzech oddziałów powstańczych, żołnierze, którzy nie pełnili służby, zwabieni gwarem kręcili się po ulicy. Pojazd wjechał na niski nasyp przedzielający ulicę Kilińskiego. Kierowca chciał go sforsować po czołgowemu, z marszu, i Borgward się znowu zatrzymał. Zawisł na tej małej barykadzie.
Być może wtedy kierowca zaczął manipulować dźwigniami, żeby wrzucić niższy bieg i niechcący zrzucił ten ładunek. Świadkowie wspominają, że nagle od przodu pojazdu oderwała się skrzynia i zsunęła między zaskoczonych gapiów. Następuje sugestywny i przerażający moment, w którym ludzie myślą, że to jest jakaś skrzynia z narzędziami, usiłują te pół tony dźwignąć i z powrotem zainstalować na przedzie pancerza.
Tymczasem po zrzuceniu ładunku działał on jak granat - wysuwała się zawleczka i mechanizm opóźniający, pozwalający pojazdowi wycofanie się na bezpieczną odległość. Według regulaminu miało to być ok. 150 metrów.
Ile zatem czasu upłynęło od zwolnienia ładunku do wybuchu?
Kilkadziesiąt sekund, minuta, dwie?
Eksplozja o nastąpiła tuż po godz. 18.